Mission impossible - Południowy Groń, Stoh, Chleb


Małą Fatrę odkrywam intensywnie podczas tygodniowego urlopu i tak kolejna wyprawa sprowadza się do zdobycia Południowego Gronia, Stoha oraz Chleba. Mój szczwany plan zakłada spokojną wędrówkę i cieszenie się dniem, a właściwie tak mi się tylko wydaje. Za punkt startowy obieram parking we Vratnej, by stamtąd ruszyć do pierwszego punktu na dzisiejszej trasie, a mianowicie Chaty pod Groniem. Szlak żółty zapowiada na miejsce 45 minut marszu, co pozytywnie nastraja, a ścieżka delikatnie wznosi się w górę, nie wymagając niczego poza podnoszeniem stóp. Po wczorajszej popołudniowej ulewie podłoże jest nieco mokre, chmury wciąż wiszą nad szczytami, jednak wierzę, że wkrótce to się zmieni. 

Optymistyczne 45min
Pogoda też optymistyczna
Po zapowiadanych 45 minutach docieram na rozległą polanę, wciąż skąpaną w porannej rosie. Po słońcu nie ma śladu, jednak znad niemrawych chmur powoli odsłania się błękit nieba. W schronisku panuje spory ruch, dlatego nie wchodzę do środka, tylko niezwłocznie ruszam szlakiem żółtym w kierunku kolejnego celu. Pora zdobyć Południowy Groń, co ma nastąpić za około 1h 15minut.

Południowy Groń i Chata na Groniu
O szlaku na Południowy Groń zdążyło mnie poinformować kilka górskich duszyczek, więc jestem nastawiona na solidne podejście, zresztą trochę na własne życzenie, bo po wczorajszym zejściu z pamiętnego Rozsutca zapragnęłam tak ostro jedynie wchodzić. No to mam… Na początku stok jest całkiem, całkiem, może nie idealny, ale nie takie wzniesienia się pokonywało. Ochoczo idę w górę, czasem spoglądając za siebie – na odsłaniające się widoki i pojawiające promienie słońca. 

Z tyłu
Robi się pogoda 😃
To co następuje potem jest całkiem inną historią. Podejście powoli i skutecznie się wyostrza, by nie powiedzieć, że staje w pionie, a końca tegoż stoku nie widać. Ale podejście to jest pryszcz w porównaniu z podłożem. Jak wspomniałam, wczoraj przeszła całkiem konkretna burza wieczorem, więc jest mokro. Nie… mokro to zbyt urocze słowo. Ziemia pod butami staje się lepka i śliska, więc każde dwa kroki w przód = jeden ślizg w tył. Zapieranie na kijach niewiele w tej sytuacji pomaga, ponieważ tułów swoje, a nogi swoje. Trochę to śmieszne, trochę straszne, ale siły uciekają w zastraszającym tempie. W dobrym humorze trzyma mnie tylko rozpogodzenie, aż do momentu, gdy włażę w chmury, które wiszą na wierzchołku Południowego Gronia. I tak niespodziewanie w tej mgle, wietrze i zimnie docieram na szczyt… Siadam zmarznięta na wierzchołku i czekam na rozpogodzenie, które niechybnie przychodzi. Nagle przed oczyma pojawia się Stoh, Rozsutec i wiele innych zielonych grzbietów Małej Fatry. Teraz całe podejście idzie w zapomnienie, a oczy mogą chłonąć to, po co się tu znalazły. Na szczyt trzeba się wszakże napracować, bo w godzinę pokonałam zaledwie 1,5 km przy 800 metrach przewyższenia, ale mogłabym tak codziennie dla tej panoramy. Chociaż nie... trochę mnie poniosło 😉

Widok na południe
Zielone kopy
Kolejnym moim celem jest Stoh, na którego muszę się nieco cofnąć, ponieważ nie leży stricte na trasie pętli. Wędruję nań szlakiem czerwonym, który prowadzi malowniczym grzbietem wśród zielonych dywanów. Chmury na dobre znikają i teraz mogę powoli stawiać kroki i rozglądać się wokół. Kopuła Stoha dumnie pręży się przede mną, natomiast z tyłu góruje Południowy Groń wraz z wierzchołkiem Steny. Wiatr wciąż towarzyszy wędrówce, ale na dobre pojawia się również słońce, które podgrzewa atmosferę.

Poludňový grúň i Steny-severny vrchol
Stoh
Sielanka
W dole Chata pod Gruniem
Szlak jest niesamowicie przyjemny – nie tylko krajobrazowo, ale przede wszystkim trekkingowo. Ścieżka wije się pośród kwiecistych polan, raz delikatnie wznosząc, by po chwili subtelnie opadać. Zza grzbietu niebawem wyłania się Wielki Rozsutec, który wczoraj został ujarzmiony i który również mnie sponiewierał. Dzisiaj prezentuje się genialnie, a w połączeniu ze Stohem efekt jest niesamowity. Po 30 minutach docieram na Stohove Sedlo, które jest skryte niczym zaginiona arka pośród gąszczu liści. Mijam przełęcz i lecę dalej. 

Rozsutec w chmurach
Stoh coraz bliżej
Za plecami bajka
Stohove Sedlo 😉
Zupełnie nieświadoma nadciągających kłopotów, ruszam przed siebie, by pokonać, jak mi się wydaje, szybkie podejście na Stoha. Po chwili znikam w lesie i nagle przypomina mi się wspinaczka na Południowy Groń, tyle że ze zdwojoną siłą, a raczej gliną… Zacieniony teren między drzewami skrywa niechlubną tajemnicę i mokre błoto, które na podejściu daje ostro w tyłek. Nie to mnie jednak martwi - tędy muszę wszakże jeszcze zejść… 😱 Nie bacząc na przeciwności losu prę w górę, by po 20 minutach zasuwać ponownie malowniczą ścieżką. Podejście kondycyjnie należy do tych solidniejszych, aczkolwiek z Płd Groniem nie ma co go porównywać. Idę miarowym tempem, by w cudownych okolicznościach przyrody po 55 minutach stanąć na szczycie Stoha. 

Widoki z podejścia
Na szczycie
Na południowy-zachód
Kopuła szczytowa
I Rozsutec się w końcu pokazał w całości
Na szczycie robię krótką przerwę, doładowuję energię i zaczynam zawijać w dół, bowiem przede mną jeszcze długa droga. Na początek czeka mnie oczywiście powtórka z rozrywki, czyli odcinek na Południowy Groń, wliczając ślizgawkę błotną w krzaczorach. Najpierw delektuję się soczystymi widokami, by potem z rozwagą stawiać każdy krok, by nie usmarować się w brązowej mazi. Całość wychodzi całkiem sprawnie i już niebawem na powrót maszeruję wygodnym grzbietem aż na Południowy Groń. Na szlaku spotykam coraz więcej ludzi, pogoda robi się wyśmienita, a podejście nie takie wcale solidne. Ten odcinek wyjątkowo przypadł mi do gustu. Chyba to połączenie zadziornego Rozsutca i masywnego, aczkolwiek łagodnego Stoha oddaje cały klimat pasma Małej Fatry. Wszystko pokryte tą sielankową zielenią i milionem różnobarwnych kwiatów porastających zbocza. Wcale mnie nie dziwi, że jest uznawane za jedno z najpiękniejszych pasm słowackich. 

Różnorodność w pakiecie
On solo
I on też solo
Po nieco ponad godzinie docieram na Południowy Groń, gdzie robię dosłownie chwilę przerwy, ponieważ nieco niepokoi mnie czas – wybija godzina 14:00. I nic nie byłoby w tym dziwnego, tylko dzisiejszy plan zakłada powrót na dół kolejką ze Snilovskego Sedla, co by nie obciążać już i tak mocno dojechanych kolan. Kolejka planowo kursuje do 16:00 - bynajmniej takie info można znaleźć w sieci, więc szybko kalkuluję drogę, patrzę na zegarek i ruszam bardzo żwawo… Od teraz zaczyna się walka z czasem, czyli jakby nie było „mission impossible”. Ruszam grzbietem, trzymając się wciąż szlaku czerwonego i zaliczam kolejne zejścia i podejścia, tym samym zdobywając oba wierzchołki Steny. Lecę jak na złamanie karku, tylko czasem cykając foto, a ciągłe i intensywne podejścia wykańczają mnie okrutnie… 

Tyle jeszcze do pokonania
Z tyłu
Bajka 💚
Nie mam już siły tak gnać i najchętniej siadłabym tu i teraz, i nie ruszyłabym się przez najbliższą godzinę, ale wizja zejścia ze Snilovskiego nie pozwala mi tego zrobić. Jestem już coraz bliżej, zaliczam szczyt Hromove, a i Chleb pojawia się na horyzoncie. Jest już tak blisko, ale czas ucieka nieubłaganie. I chociaż krajobraz jest sielankowy, to zupełnie nie potrafię się teraz na tym skupić. Tak bardzo chciałabym się zatrzymać, zamknąć oczy i złapać głęboki wdech, oddychać górami, nie myśleć tylko czuć. Nie tym razem mała… 

Hromove na horyzoncie
Aż chciało by się zatrzymać na chwilę…
Chleb na wyciągnięcie ręki
Zielone wzgórza 😍
Dopiero na Chlebie okazuje się, że lecę tak szybko, iż po godzinie zdobywam szczyt. Spragniona, głodna i z bolącą głową, padam na południowe zbocze i oddycham. Jest pięknie. Dopiero teraz doceniam chwilę, teraz doceniam lodowaty wiatr i palące słońce, górską ciszę i ludzki hałas. Oddycham głęboko, choć wiem, że to nie koniec wyścigu z czasem, ale jeszcze chwilę, jeszcze kwadrans, może pół godziny, bo za te katorgi się należy, bo zamiast pałać zachwytem i relaksować umysł, głowę cały czas zaprzątała myśl – zdążyć przed 16:00… 

Chleb
W kierunku Wielkiego Krywania i Snilovskiego Sedla
Stamtąd przydreptałam
Niebawem wstaję i zmierzam w kierunku górnej stacji kolei linowej. Nogi powoli odczuwają obciążenie, więc idę trochę wolniej niż zwykle, uważnie stawiając kroki na kamieniach i odliczając metry do końca wędrówki. Przyznam, że pod tym względem Mała Fatra daje nieźle w dupę. Suma przewyższeń, ilość męczących podejść oraz jeszcze bardziej morderczych zejść sięga zenitu i cholera! tu trzeba mieć naprawdę dobrą kondycję i jeszcze silniejsze kolana, inaczej wszelkie ułomności wyjdą nikczemnie na wierzch. Na całe szczęście droga do kolejki trwa zaledwie 25 minut 😅

Niczym oaza na szlaku
Najpierw jak głupia lecę po bilet, a tam zastaję kartkę, iż kolejka w dniu dzisiejszym kursuje do 18:00… I nie można było po prostu takiej informacji wrzucić na stronę?! Może kilka duszyczek nie pędziłoby na złamanie karku, by nie doznać trwałego uszczerbku na zdrowiu?! No nic, kupuję bilet za 8,5€ i teraz już zupełnie spokojnie zmierzam do bufetu po zimną colę i ciepłe hranolky. Siadam na tarasie i relaksuję się przy bajecznych widokach. Teraz mogę 😉

Teraz jest czas na kontemplację
W dole
Po upływie znacznej „chwili” zbieram się na lanovke, która w 10 minut zwiezie mnie do Vratnej, co jest opcją najzajebistszą z zajebistych w dniu dzisiejszym 😄 I faktycznie gondola powoli zasuwa w dół, a ja podziwiając widoki, rozprostowuję nogi w wagoniku, by po upływie 10 minut znaleźć się przy Vratnej Chacie. To się nazywa przyjemne zakończenie wędrówki. 

Koniec…
Dzisiejszy dzień był chyba maksymalnie zwariowany i żaden nie obfitował w tak skrajne, śmieszne i bolesne przeżycia. Bo czy jeszcze pamiętacie, że na początku zmordował mnie Południowy Groń, potem prześlizgał Stoh, wybiegał grzbiet do Chleba i dopiero zrelaksowała kolejka? Działo się oj działo, ale to było piękne zakończenie pobytu w Małej Fatrze. Nazajutrz bowiem chciałam zawitać po raz pierwszy w Wielkiej Fatrze, niestety burzowa pogoda pokrzyżowała plany. Ale może tego lata miałam zakochać się tylko w jednej Fatrze, a na tę Wielką jeszcze będzie czas…? 


A.N.

06.07.2017



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz